O MT. KINABALU NA 4095 METRACH N.P.M.

07:06

Nic nie dzieje się z przypadku. Choć wcześniej nie planowaliśmy pobytu w Malezji, to ostatecznie wylądowaliśmy na pięknym, zielonym Borneo, trzeciej największej wyspie świata. Najbardziej ambitny punkt naszej wizyty na wyspie, zaplanowaliśmy na pierwsze dni pobytu.

I tak wylądowaliśmy w Parku Narodowym Kinabalu, by wspiąć się na pierwszy w naszym życiu czterotysięcznik.


KUL TO BKI

W Kuala Lumpur (KLIA2) weszliśmy w samolot azjatyckich linii Air Asia, by po 2,5 godzinach znaleźć się w Kota Kinabalu, stolicy stanu Sabah. Bilet zakupiony z kilkudniowym wyprzedzeniem to koszt ok. 110 PLN/ os. (+25 PLN za bagaż do 15kg).  Bilet powrotny kosztował nas jedynie 90 PLN/ os.

ORGANIZACJA

Pamiętacie Mr Hazima, który przewiózł nas spory kawałek swoim busem, kiedy próbowaliśmy dostać się do Taman Negara? To właśnie on podpowiedział, że powinniśmy wspiąć się na najwyższy szczyt Malezji, jeśli chcemy zapamiętać wizytę w tym kraju do końca życia.

Pierwsze kroki w mieście skierowaliśmy do biura informacji turystycznej. Stamtąd pokierowali nas do Sutera Sanctuary Lodges (G15, Ground Floor, Wisma Sabah). Jest to organizacja, z którą każdy, kto planuje zdobycie szczytu Kinabalu (4095m), musi się zetknąć. 

Dlaczego? Otóż są dwie możliwości zdobycia szczytu. 
Pierwsza z nich, to jednodniowa wspinaczka i zejście. Przy czym odpowiednia kondycja fizyczna oraz szczęście, są w tym przypadku niezbędne. Jest jeszcze kilka warunków, o których pisać nie zamierzam. Zainteresowanych odsyłam na inne blogi, których bohaterowie podjęli się tego wyczynu w ciągu jednego dnia. 
Na ten ryzykowny ruch decydują się nieliczni. Część z nich dociera do szczytu, druga część zmuszona jest przełknąć gorycz porażki i zawrócić.
Druga opcja, to dwudniowy trekking. Pierwszego dnia pokonuje się 6km docierając do 3372 km. Następnego dnia, w środku nocy, o 2:30 dokonuje się ataku na szczyt. Tego samego dnia, należy wrócić do bazy wypadowej. 

Podążając za głosem rozsądku podjęliśmy jedyną i słuszną decyzję, czyli zdobycie Kinabalu w ciągu dwóch dni. We wspomnianym Sutera Sanctuary Lodges dokonaliśmy rezerwacji noclegu na następny dzień (dostępne były ostatnie dwa miejsca). Czytaliśmy w kilku źródłach, że rezerwacji na lipiec czy sierpień należy dokonywać z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem!

SSL, jako monopolista, ustala niebotyczne ceny za tę przyjemność. Najtańsza opcja, to pokój wieloosobowy za 330 PLN/ os. w Laban Rata Resthouse. Cena zawiera również wyżywienie – łącznie pięć dań. Camping jest niedozwolony, a inne miejsca noclegowe są jeszcze droższe. 

Zamykając temat kosztów, dochodzą jeszcze takie opłaty (obowiązkowe) jak:
- wejście do Kinabalu Parku 15 PLN
- ubezpieczenie 7 PLN
- przewodnik 150 PLN (opłata dzielona)
- pozwolenie na wspinaczkę 100 PLN

Z bólem serca wydajemy nasze ostatnie ringity, ale zdajemy sobie sprawę, że druga taka okazja, może się nie powtórzyć (w najbliższym czasie).

Z Kota Kinabalu łapiemy minibusa, który dowozi nas pod bramę Narodowego Parku. Nieopodal mieści się kilka hosteli. Wybieramy D’Villa (5min drogi od parku), ponieważ przyjmują płatności kartą Visa, a nasze kieszenie są puste (najbliższy bankomat znajduje się 5km od parku, w miejscowości Kundesang). Nocleg w dormitorium to (wynegocjowane) 25 PLN ze śniadaniem w cenie.
Hostel mieści się na wysokości ok. 1500m w otoczeniu chmur. Temperatura spada do 15 stopni, a rześkie i wilgotne powietrze sprawia, że na t-shirty wciągamy bluzy, a krótkie spodenki zastępują długie w towarzystwie ciepłych skarpet.
Nie śpimy spokojnie. Naturalnie, cztery tysiące metrów budzi w nas pewien niepokój. 

W głównej siedzibie parku pojawiamy się o 8:30. Formalności i płatności zabierają nam pół godziny. Wyznaczają nam przewodnika, Malajkę, która sięga Pawłowi do pasa. Gotowi? – pyta. 

Mina pani przewodnik gorzknieje, kiedy dowiaduje się, że pięciokilometrowy odcinek z siedziby głównej do Timphon Gate (punktu startowego) – 300 metrów przewyższenia, chcemy pokonać na pieszo. Ani nam się śni płacić dodatkowych 17 PLN/ os. za podwózkę do bramy. W ciągu godziny pokonujemy tę trasę. Kierowcy spoglądają na nas ze szczerym zdumieniem, prawdopodobnie niewielu łasi się na ten marsz.

Z panią przewodnik spotykamy się ostatecznie przy Timphon Gate (1866m) i tam rozpoczynamy tę właściwą część. Droga prowadzi praktycznie cały czas pod górę. Kolejne sześć kilometrów i ponad 1350m przewyższenia pokonujemy w 4,5h. Maszerujemy powoli, nie gubiąc rytmu. Rozrzedzone powietrze sprawia, że organizm szybciej się męczy i prosi co każde 500m o chwilę odpoczynku. Od 4km zaczyna padać. Wciągamy na siebie goretexowe kurtki i nie zwalniamy tempa. Wokół otacza nas bujna roślinność i stary, ok. 130mln tropikalny las. 

Od czasu do czasu mijamy innych ambitnych turystów, którzy z milczeniem pokonują kolejne kamienne schody. Systematycznie wyprzedzają nas tragarze, którzy niosą wodę, jedzenie, butle gazowe czy materiały budowlane. Strużki potu spływają im po twarzy, napięte żyły wyglądają, jak gdyby miały zaraz pęknąć. Później dowiadujemy się, że ci najbardziej doświadczeni mogą nieść ciężary nawet do 50kg. Zazwyczaj jednak jest to ok. 25kg. Za każdy kilogram mają płacone ok. 2-3 PLN…

AKLIMATYZACJA

Trasa nie wymaga specjalistycznego sprzętu, ale jest wymagająca. Nasze zmęczenie sięga zenitu na kilka metrów przez schroniskiem. Kiedy przekraczamy jego próg, wdychamy zapach obiadu, który przypomina nam, jak bardzo jesteśmy głodni. 

Widok z tarasu Laban Rata Guesthouse
Kucharze zadbali, by każdy klient opuścił stołówkę syty. Szwedzki bufet oferuje zarówno jedzenie malajskie, jak i zachodnie. Jest bogato i pysznie, a dla miłośników deserów, znajdzie się i ciasto, i owoce. 

Pracownicy Laban Rata po godzinach
Mecz siatkówki, poziom hard
Mimo ogromnego zmęczenia, trudno jest zmrużyć oko. O 21:00 nikt już nie rozmawia, a światła są pogaszone.

DO ATAKU!

1:50. Budzik. Czas wstać, zjeść posiłek, roboczo zwany „kolacją”, założyć latarkę na czoło i zaatakować szczyt. Jest pełnia i przejmująca cisza. Krajobraz lasu zamienia się w granitowe skały. Na szlaku pojawiają się liny, które momentami są niezbędne do pokonania kolejnych odcinków. Idziemy pewnie, nie oglądając się za siebie. Pani przewodnik podąża kilka metrów za nami. 

Po godzinie 6:00 docieramy na sam wierzchołek. Miejsca jest niewiele. Robimy pamiątkowe zdjęcia i schodzimy kilka metrów niżej w oczekiwaniu na wschód słońca. 



Po prawej stronie widoczny jest księżyc. Ponad nami rozpościera się dywan utkany z chmur. Widok jest nieprawdopodobny. Powoli wschodzi słońce.

Na górze jest więcej amatorów wschodu słońca
Niebo przybiera nowych kolorów. Gorące złote blaski rozświetlają horyzont. Głęboki pomarańcz wypełnia wschód tworząc niepowtarzalne wzory. 







Schodzimy jeszcze wolniej. Nareszcie jest czas na zdjęcia. 

Kiedy my zmierzamy ku dołowi...
... są i tacy, którzy wspinają się na szczyt




Ostatni odcinek z linami
Zaczyna się kamienista część szlaku
W schronisku jemy śniadanie, robimy godzinę przerwy i kontynuujemy powrót do siedziby parku. Jest bardzo ciężko. Nieprzyzwyczajone mięśnie dają się we znaki z każdym krokiem. Kiedy dochodzimy do Timpohon Gate, umownej mety, cieszy nas tylko, że zostaje jeszcze pięć dodatkowych kilometrów. Odcinek ten pokonujemy częściowo schodząc tyłem. Kiedy docieramy do centrali parku, osuwamy się na barowe krzesła i jemy obiad, wspominając ostatnie kilkanaście godzin.

Satysfakcja z wejścia na szczyt jest ogromna.

I niezapomniany widok chmur u naszych stóp
Po powrocie do D’Villa Guesthouse, padamy do łóżek, zapominając o porozciąganiu zastałych mięśni. Przez kilka najbliższych dni, będą dawały się we znaki.

O zwierzakach Borneo i tropikalnych wyspach już wkrótce.

You Might Also Like

2 komentarze

  1. Kochana Kasiu
    Z okazji Imienin życzymy Ci następnych udanych podróży, a w nich: zwiedzania ciekawych miejsc, poznawania niezwykłych ludzi, smakowania nowych potraw i zawsze szczęśliwego powrotu do domu.
    Razem z Wami zwiedziliśmy kawał świata.
    Całujemy. Małgosia i Józef

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale tam jest pięknie! Czytam właśnie Twojego bloga, przygotowując się na wyprawę na kajaki. W moim przypadku bardziej sporty wodne niż góry, ponieważ mam lęk wysokości, a wody się nie boję. Od wielu lat pływam i z wodnych sportów chętnie korzystam. Muszę znaleźć jakąś fajną propozycję, jeśli chodzi o taki produkt, jak torba na kajak . Te kajakarskie rzeczy w góry też się czasem przydają, aby np. czegoś nie zamoczyć, bo nie wiadomo, na jaką pogodę się trafi.

    OdpowiedzUsuń

POPULARNE POSTY

ODWIEDŹ NAS NA FACEBOOKU